Tag Archives: bohmischehakenharfe

O tworzeniu muzycznej magii

3 Sier

Emilię poznałam poprzez tego bloga i fanpejdża na Facebooku. Szybko złapałyśmy kontakt, a kiedy opowiedziała mi swoją historię, postanowiłam, że Wy również musicie ją poznać. Historię miłości do harfy, która mnie urzekła. Poznajcie Emilię, która zachwyciła się harfą i postanowiła zbudować własną.

Wszystko zawsze się jakoś zaczyna.
Chyba nikt tak do końca nie wie od czego. Może od pierwszej myśli, iskry sprawczej, snu w którym zawarte jest już całe przeznaczenie. Zazwyczaj to ulotna chwila olśnienia. Ale to dzięki niej realizujemy najbardziej szalone marzenia.
Ba! Raz pomyślaną myśl, raz roznieconą gdzieś w zakątku duszy iskrę, zagarniamy natychmiast na własność, tak jakby należała do nas już od zawsze. A jednak kiedyś musiał być jakiś początek.

Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz pomyślałam o tym, że chciałabym zbudować harfę. Ale może zaczęło się od przypadkiem zasłyszanej opowieści Petera Sterlinga, który dopiero w wieku trzydziestu lat zaczął grać na harfie. Nie będąc wcześniej muzykiem przypadkowo zetknął się z harfą i zakochał się od pierwszego wejrzenia. Historia, którą opowiada, naznaczona jest mistycznymi zbiegami okoliczności i wręcz boską interwencją. W międzyczasie na rynku pojawiło się ponad 10 jego płyt, więc coś w tym musi być ;).
Drugie, silne popchnięcie otrzymałam od Yasmeen Olya. Yasmeen czaruje śpiewem w wymyślonym przez siebie języku. Przy akompaniamencie celtyckiej harfy wygląda jak wróżka z innego świata. Jej głos porusza coś nieokreślonego, jakąś subtelną tęsknotę.

Nie potrafię wskazać jednego bodźca, który doprowadził mnie do tego momentu, ale bieg wydarzeń sprawił, że w którymś momencie zaczęłam się rozglądać…za harfą. Temat, który nie dawał mi spokoju. Pragnęłam  poczuć jak to jest grać na tak magicznym instrumencie. Wciąż marzyłam i wyobrażałam sobie tę chwilę, aż do momentu kiedy po raz pierwszy nadarzyła się ku temu sposobność.

Mieszkałam wtedy w Monachium i natrafiłam na Uschi LaarUschi specjalizuje się w graniu na harfie w celach terapeutycznych. Jej córka, również harfistka, organizuje co jakiś czas warsztaty dla początkujących graczy, lub osób takich jak ja – zupełnie niedoświadczonych, które pierwszy raz w życiu chciałyby poczuć na własnej skórze czym jest harfa.
Na te kilkugodzinne spotkania przybywają zazwyczaj dojrzałe kobiety, które w dzieciństwie usłyszały, że słoń nadepnął im na ucho, lub które miały złe doświadczenia z różnymi nauczycielami od muzyki. Albo po prostu z różnych względów nie miały do tej pory możliwości zagrać na harfie. Są też średniego wieku terapeutki, nauczycielki jogi, dla których harfa łączy pracę zawodową z przyjemnością. No i jestem ja.
W przeddzień warsztatów porządnie się przeziębiłam. Mój stan był na tyle uciążliwy, że na poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle dam radę dojechać na miejsce. Czekała mnie prawie godzinna jazda samochodem poza miasto. Nie mogłam jednak tak po prostu zrezygnować! Nie w takiej chwili!
Zajęcia odbywały się w prywatnym domu, w odpowiednio przystosowanej sali. Już przy wejściu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tutaj będzie działa się magia. Ogród, choć lekko zaniedbany i chaotyczny, osnuty był przyjazną aurą. Widać było, że ktoś tu faktycznie mieszka – rodzinne ciepło i czar jesiennych popołudni wpisały się na dobre w lokalny mikroklimat. Wewnątrz domu wrażenie to tylko się spotęgowało. Przy ścianie leżało około pięćdziesięciu par butów, bucików i zrobionych na drutach grubych skarpet wszelakich rozmiarów. Drzwi otworzył z lekko zdezorientowanym uśmiechem młody mężczyzna, z małym dzieckiem na barkach. Jego młoda żona czekała już w pokoju gościnnym, w którym nie stało nic, poza kilkoma harfami otoczonymi krzesłami. Po środku na dywanie na brzuchu leżał chłopczyk malujący obrazki i nucący przy tym tylko jemu znaną melodię. Przekroczyłam próg, zasiadłam do jednej z harf i poczułam to. Drewniany ciężar na barku, dotyk strun, jedna po drugiej, jej objecie, przeszedł mnie dreszcz. To magia! Całe ciało zadrgało i zadudniło wraz z harfą. Wszelkie oznaki przeziębienia w jednej chwili zniknęły… taka właśnie jest moc harfy, wtedy się o tym przekonałam.

Drugi etap zakładał stworzenie własnej harfy. Do zbudowania tego instrumentu przekonały mnie dwie rzeczy: ekonomia (ponieważ taniej jest sobie harfę zrobić, niż kupić gotową) oraz wyjątkowość takiej harfy. Więź z kawałkiem drewna, która powstaje podczas ciosania, ścierania i obrabiania zostaje w sercu na całe życie.
Ale jak się do tego zabrać? Z jednej strony było to łatwe. Wystarczyło wejść na stronę internetową Klangwerkstatt, wyszukać miejsce, w którym będzie się chciało zrobić kurs, na którym pod okiem profesjonalisty złożymy harfę w całość. Następnie odpowiednio wcześniej się zapisać oraz przelać zaliczkę. Parę tygodni lub miesięcy później nadchodzi ten moment. Spełnienie marzeń na wyciągnięcie ręki. Dojeżdża się na miejsce, zaczyna się praca. Czwartego dnia harfa już jest gotowa. Z drugiej strony spełnienie każdego z wymagań, aby finalnie wrócić do domu z własnym instrumentem, nie jest dane każdemu. Dużo przemawia za tym, że po prostu trzeba mieć szczęście i znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Myślę jednak, że w krajach europejskich dużo osób spełnia te wymagania. Trzeba po prostu wiedzieć i chcieć.
Jesteśmy przypadkową dziesięcioosobową grupą i nasze harfy rodzą się jedna po drugiej. Najpierw się czeka, czeka i czeka, a potem wszystko dzieje się szybko. W pocie czoła się piłuje, wywierca dziury, klei, gładzi, w końcu olei i woskuje. Ostatniego dnia wplata struny. W końcu nadchodzi ten pierwszy dźwięk, jakby znikąd. Niskie C brzdęka nieśmiało – to tu, to tam. Potem dochodzą kolejne struny i na całej sali rozbrzmiewa radosna kakofonia harfowych dźwięków. I ten blask w oczach, choć wszyscy pod koniec są wykończeni. Codzienna praca od rana do późnej nocy. Ubrania pokryte pyłem i wiórami, kurz z drewna osadzający się nawet na skórze twarzy i włosach. Ale atmosfera jest niesamowita. Gładzimy, tulimy, polerujemy nasze duże „Handschmeichler”.
Udało się dzięki współpracy. Nie każdy bowiem pracuje w tym samym tempie. Co nie dziwi, zważywszy na fakt, że niektórzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z tego typu pracą. Żeby nie opóźniać grupy dużo sobie nawzajem pomagamy. Pod koniec wszystko wydaje się być naszym wspólnym dziełem. Nawet kot Casimiro należący do właścicielki lokalu, robi co może, aby nam pomóc. Codziennie wieczorami po pracy, choć jest już późno, a oczy się kleją, siadamy razem i muzykujemy. Ci, którzy nie potrafią grać, tańczą. A kot Casimiro tylko tajemniczo mruży oczy.

Stało się. Spełniłam więc marzenie, obdarowałam siebie najlepszym prezentem, jakim tylko mogłam. Dziś to wiem, ale dotarło to do mnie dopiero pewnego poranka, kiedy po raz pierwszy porządnie nastroiłam swoją harfę. Musnęłam palcem struny i dźwięki, które się z niej wydobyły były zadziwiające. Zupełnie tak, jakby harfa stała się odrębną istotą, która jakimś sposobem po tym jak dostała życie i trochę się naciągnęła, zechciała się wyodrębnić i zabrzmieć po swojemu. Nie do końca wiem jak, mimo że to ja ją zbudowałam, szlifowałam setki razy kawałki drewna, wierciłam otwory i piłowałam dziury. Na końcu naciągnęłam struny, nie spodziewając się co może się wydarzyć. A moja harfa stała jest samodzielna. To niepojęta magia

Na kursach budowania harfy w Niemczech prowadzonych przez Klangwerkstatt, językiem roboczym jest oczywiście niemiecki. Ale z tego co wiem, warsztaty prowadzone są też w innych krajach europejskich, były nawet raz w Polsce. Tutaj wystarczy znajomość angielskiego. Na kursie jest kilka modeli harf do wyboru. Większość decyduje się na Böhmische Hakenharfe. I choć robimy ten sam model, to dzięki szczegółom takim jak wykończenia, otwory pudła rezonansowego czy dekoracje – wychodzą z tego instrumenty indywidualne. Gdyby nie udało mi się z Klangwerkstatt, pewnie zdecydowałabym się prędzej czy później na plan B. Jest bowiem w Europie więcej osób, które organizują tego typu warsztaty. Ja, szukając tych tańszych i nieoczywistych opcji, pewnie zdecydowałabym się na wolontariat w Anglii, pomagając w rodzinnej manufakturze harfy.

Myślę, że dobrze jest wiedzieć. Dobrze jest też rozumieć, kiedy coś się zaczęło. Potem wszystko toczy się już samo, a magia wplata się w nasze codzienne życie pomiędzy strunami.

Autorka: Emilia.

image